Friday 13 May 2011

Barra & Vatersay Islands - majowka











Tegoroczny majowy weekend mial wyjatkowo wiele atrakcji do zaoferowania tym, co mieli szczescie i nie musieli pracowac. Nie tylko krolewski slub Kate i Williama przyciagnal tlumy, nie tyle do Londynu co do telewizorow, ale i tysiace pielgrzymow wybralo sie do Watykanu na beatyfikacje Jana Pawla II. Ci, ktorzy zostali, ogladali beatyfikacje, jak zwykle to bywa, w telewizji. Najwieksza jednak rzesza rodakow i nierodakow postanowila spedzic ten czas na czystym relekasie. Przy grillu. A w moim przypadku jeszcze dodam, ze pod namiotem na jednej z piekniejszych szkockich wysp.
Wraz ze znajomymi wybralismy sie na wyspe Barra. Zafascynowala mnie wiadomosc wyczytana w internecie, ze na owej wyspie jest jedyne na swiecie lotnisko na ktorym samoloty laduja na plazy. Widzialam samolot, widzialam plaze, jednak nie widzialam ani ladowania ani startu. Plaza jest jednak imponujaca - najwieksza jaka w zyciu mialam okazje zobaczyc. Nie dziwie sie, ze wykorzystano ja na lotnisko.

Zaczne jednak wszystko od poczatku. Na wycieczke wybralismy sie w piatek rano. Koledzy przyjechali samochodem i odebrali mnie spod mojego domu, stamtad pojechalismy odebrac jeszcze dziewczyne jednego z nich i kajaki! Teraz to juz tylko droga do Oban, ktora przespalam (z krotka przerwa na kawe i lody). W Oban spotkalismy sie z nasza kolezanka, ktora przyjechala pociagiem. Razem wybralismy sie na prom, ktory plynie na wyspe Barra. Bylam zaskoczona ile ludzi i psow wybiera sie w to samo miejsce. Sadzac po liczbie turystow, chyba podwoilismy populacje wyspy. Juz po powrocie znalazlam w Wikipedii, ze na wyspie Barra mieszka 1078 osob.
Prom z Oban do Castlebay na Wyspie Barra plynie 5h. Mialam mnostwo czasu na czytanie, rozmawianie, opalanie sie w sloncu i ogladaniu morza. Gdy wplywalismy do zatoki Castlebay na prawie samym jej srodku stal Zamek Kisimul. Gdy dobilismy do brzegu, podzielilismy sie na dwie grupy. Ja i finka poszlysmy na spacer zwiedzic miasteczko a reszta samochodem pojechali szukac doskonalego miejsca na rozbicie obozu. Z kolezanka z Finlandii udalysmy sie w poszukiwaniu wypozyczalni rowerow. Zagadalysmy kilku miejscowych osob, ktorzy okazali sie nie tylko pomocni ale tez szalenie mili. Wszyscy na wyspie byli bardzo uprzejmi. Kazda miajana osoba sie klania a male dzieci organizujace urodzinowe przyjecie podbiegaly do plotu z ciastem by przywitac przechodniow i poczestowac ich smakolykiem. Nie wiem czy to regula czy moze wygladalysmy na tak zabiedzone po calym dniu zwiedzania - ale to dopiero pozniej. Poki co z kolezanka finka udalo nam sie znalezc barak, w ktorym mozna zaopatrzyc sie w dodatkowe dwa kolka. Niestety okazal sie byc zamkniety z notka gdzie dzwonic. Zrobilam jej zdjecie by pozniej dowiedziec sie o kosztach i warunkach wynajmu.
Nastepnym waznym punktem, ktory trzeba koniecznie zaliczyc gdy chce sie poznac lokalna spolecznosc to pub. Tam rowniez pelna kultura, mlodzi i starsi pijacy piwo podawane przez mloda atrakcyjna barmanke. Obok nas siedzial ululany rybak z czerwonymi policzkami i przepieknym psem. Obaj wygladali na bardzo zadowolonych. Pies podchodzil do kazdej osoby domagajac sie glaskania i pieszczot a rybak zagadywal barmanke i lokalna klientele. W pamieci utkwila mi tabliczka nad barem: "Jesli pijesz by zapomniec, plac z gory!"
Z finka wzielysmy po butelce piwa i siadlysmy na kamieniu przy drodze czekajac na nasz transport. KOlega przyjechal po kilku minutach i zawiozl na miesjce naszego obozowiska. Okazalo sie, ze namioty rozbilismy nie na wyspie Barra, ale na polaczonej do niej mniejszej wysepce Vatersay, na ktorej mieszkaja ponoc zaledwie 94 osoby. Musze podkreslic, ze podczas calej tej wycieczki mielismy wspaniala pogode. Znajomi zaniesli juz nasze bagaze w miejsce obozowiska, mieszczacego sie na przepieknej plazy, z ktorej mozna ogladac zachody slonca. W pol godziny z finka poradzilysmy sobie z naszymi namiotami i zaczelo sie pierwsze grillowanie. Mielismy troche szczescia, ze plaza byla pelna kamieni. Sledzie,ktore napinaly linki do namiotow nie bardzo chcialy sie trzymac w piasku, ale dzieki wielkiej ilosci mniejszych lub wiekszych otoczakow, moglismy je docisnac malymi glazami.
Kielbaski z grilla jak zwykle byly pyszne. Prawie kazdy z uczestnikow wycieczki wzial ze soba jakiegos grilla i skoczylismy na posiadaniu 5 jednorazowych grilli (pierwszego dnia bo drugiego przyjechalo jeszcze wiecej), jednej kuchenki gazowej i ognisku. Nasze ubrania po calej wycieczce tak smierdzialy ogniskiem, ze trzeba bylo wszystko wyprac zaraz po powrocie.
Pierwsza noc pod namiotem byla dosc chlodna. Rano nie bylo slonca, w namiocie przenikliwe zimno. Mimo, ze mialam na sobie dres, grube skarpety i golf to czulam, ze przez cala noc mialam zimne stopy. Troche zesztywnialam, wiec chodzilam przez pierwsze pol godziny jak paralityk. Zaraz po sniadanku, na ktore skladaly sie jogort i salatka znajomi zaczeli grac i rzucac do siebie fresbie. Po zrobieniu ich kilku fotek, sama tez sie dolaczylam. Plaza byla tak szeroka, ze mozna bylo stworzyc wielki okrag, w ktorym kazdy stal okolo 10 metrow od siebie a i tak jeszcze bylo daleko do morza.
NIe przedluzajac wreszcie udalismy sie autem do Castlebay, skad z kolezanka finka wynajelysmy rowery. £20 za rower na dwa dni - bardzo dobra oferta. Udalysmy sie na wycieczke wokol wyspy. COz mozna napisac - piekne miejsce. Mijalysmy po drodze domki, zatoczki, mase owiec, krow a nawet jedna zagrode ze swiniami. Znowu wszyscy ludzie byli bardzo uprzejmi. Jak na tak mala wyspe bylysmy mocno zaskoczone, ze az tak wiele aut tam jezdzi. Droga na wyspie jest bardzo waska i usniana mijankami. Pozniej sie dowiedzialysmy, ze tego dnia na wyspie odbywalo sie wesele.
Jak tylko widzialysmy urzekajacy widok, zatrzymywalysmy sie zrobic kilka zdjec. Tak tez co chwila sie zatrymywalysmy i napawalysmy sie cudownymi nadmorskimi pejzazami. Po drodze spotkalysmy reszte naszych znajomych, ktorzy plywali na kajakach z malej zatoczki. Naszedl czas przyplywu wiec trzeba bylo co chwile przenosic rzeczy wyzej by nie sie nie umoczyly. Po mniej wiecej godzinie, gdy zjedlismy wspolnie polowy lunch, z towarzyszka swojej rowerowej eskapady, ponownie udalysmy sie w nasza podroz wokol wyspy. Kolejne miejsce, na ktorym zatrzymalysmy sie na dluzej to lotnisko na Barra. Plaza tak ogromna, ze nie jeden samolot moglby tutaj ladowac. Wpierw zaczelam spacerowac i szukac najwiekszej muszelki sposorod licznych lezacych na plazy, potem odpoczelsymy czytajac ksiazki i broszuke informacyjna na temat wyspy. Znalazlysmy w niej bardzo ciekawe informacje, ktorych nie da sie znalezc nawet na oficjalnej stronie wyspy. Na plazy na ktorej spalismy, dawno temu rozbil sie statek. Zginelo 350 niedoszlych osadnikow Quebecu. Ponoc morze jeszcze przez wiele tygodni wyrzucalo ciala na plaze. Wszystkie zostaly pochowane w wydmach. By nie zapomniec o tym wypadku, mieszkacy wyspy wybudowali obelisk na szczycie wydmy. Tak tez mialysmy juz historie z dreszczykiem do opowiedzenia przy ognisku. Wieczorem, po wycieczce bylam tak zmeczona, ze zasnelam czekajac na zachod slonca. Obudzil mnie dopiero przyjazd kolejnych znajomych, ktorzy nie mogli sie wyrwac z pracy w piatek i przybyli w sobote. Po standardowym grillu i ognisku poszlismy spac. Tym razem noc byla cieplutka. Nastepnego dnia z finka pojechalysmy znowu na wycieczke rowerowa, ale tym razem z zamiarem sprawdzenia wszystkich atrakcji wspomnianych w wyspiarskiej broszurze. Na pierwszy ogien poszly stanowiska archeologiczne. Pierwszego nie udalo nam sie znalezc. Nadzialysmy sie na wielki plot z drutem kolczastym. Darowalysmy sobie i udalysmy sie do kolejnego stanowiska. Tym razem znalazlysmy tabliczki informacyjne z cala historia i wytlumaczeniem co jest czym. Okragly dom z epoki zelaza, kilka innych fundamentow z pozniejszych epok. M.in. dom, ktory zostal opuszcony przez mieszkancow, gdy ten zostal opanowany przez szczury. Zwierzeta te uciekly z tonacego statku z pobliskiej zatoki. Wybralam sie jeszcze na spacer by zobaczyc reszte. Tym razem sama, gdyz stanowiska znajdowaly sie na wzgorzach i moja kolezanka uznala, ze jej kondycja jest niewystarczajaca by sie wspinac. Udalo mi sie jeszcze zobaczyc z oddali kurchan. Kolejnym punktem naszej wycieczki byla zatoka fok. PO drodze natknelysmy sie na mieszkanke, ktora powiedziala nam, ze woda jest dzisiaj na rekordowo niskim poziomie, ale jest duzo fok. Jakby byly poukrywane trzeba klaskac i wydawac kwiczace dzwieki. MIala racje. Jak tylko klaskalysmy glowy fok wylanialy sie z morza i rozgladaly sie skad rozchodza sie te dzwieki. WIdok byl przepiekny.
Z kolezanka podjechalymsy do Castlebay. Lodka podplynelysmy i zwiedzilysmy Kisimul Catsle. Podpowiem tylko, ze warto.Oddalysmy rowery - a raczej zostawilysmy za szopa gdzie bylo juz chyba ponad 20 innych rowerow zostawionych przez pozostalych turystow. Teraz zostala nam 10km droga do obozowiska. Mialysmy jednak tyle tematow do rozmow, ze nawet nie wiem kiedy przyszlysmy. Po drodze obejrzalysmy pomnik poswiecony mieszkancom wysp zmarlym podczas drugiej wojny swiatowej. Tak samo pozostalosci po rozbitym samolocie na wyspie Vatersay. Zrobilysmy mnostwo zdjec owieczkom, ktorych bylo cale mnostwo.
Kiedy dotarlysmy do obozowiska, wszyscy juz tam byli i martwili sie, ze nie bylo nas tak dlugo. SPedzilismy jeszcze wiele czasu rozmawiajac przy ognisku. Nastepnego dnia wczesnie rano spakowalismy sie i prawie na ostatnia chwile zdazylismy na prom. Prom odplywa tylko raz na dzien, wiec bardzo nam zalezalo by sie nie spoznic. Jednak okazalo sie. ze jeszcze pozniej widzielismy juz z pokladu biegnacych turystow, ktorym klaskalismy. POdroz powrotna wyadala sie juz o wiele szybsza. Znowu rozmawialismy, czytalismy ksiazki, podsypialismy i robilismy mnostwo zdjec tym razem przy Oban. W samym Oban mielismy 4h przerwy miedzy promem a pociagiem do Glasgow. Wybralismy sie na spacer by zwiedzic slynne niedokonczone koloseum na wzgorzu a nastepnie wrocilismy na przystan by zjesc kilka smakolykow z owocow morza. Tak tez zjadlam pyszne malze w bialym winie, ostryge, ktora poraz pierwszy mi smakowala. Teraz juz wiem, ze ta ktora jadlam kilka lat temu wstecz musiala byc nieswieza bo to co dostalam w Oban bylo poprostu pyszne! Sprobowalam jeszcze kalamarnic w sosie chilli - mmmm i najlepsze danie - malze (ale te wieksze) w cieplym masle czosnkowym. Nie trudno uwierzyc, ze bylam pelna. NIgdy jednak nie jadlam tak pysznych potraw. POciag do Glasgow byl zapchany po brzegi. Wiele miejsc bylo zarezerwowanych przez internet. Trzeba bylo sie niezle przeciskac by znalezc miejsce, na ktorym mozna bylo zasiasc.
Podsumowujac, wycieczka sie udala. Zaluje, ze nie dalo sie tam zostac na dluzej. Mam tez nadzieje, ze zdolam wybrac sie jeszcze na nie jedna Szkocja wyspe. POgoda byla wspaniala, towarzystwo jeszcze lepsze.

A dla wytrwalych i ciekawych jak to dokladnie wygladalo - zapraszam do obejrzenia wiekszej ilosci zdjec pod nastepujacym linkiem https://picasaweb.google.com/urrssa/BarraVatersayIslands?authkey=Gv1sRgCKyCtq6W2Y_4zgE#

Monday 19 July 2010

Gigha Island





































Oczywiscie jakos nie moge znalezc czasu by siasc spokojnie i napisac posta z podsumowaniem wycieczki. W zamian przesylam zdjecia z ostatniej mojej wycieczki na szkocka wyspe Gigha. Moja kolezanka Lotta zaprosila mnie i kilku jeszcze znajomych by wlasne na tej malenskiej wysepce celebrowac jej trzydzieste urodziny. Na ta okazje w dniu wycieczki wybralismy sie na male zakupy - takie najpotrzebniejsze rzeczy jak - namiot czy karimata :D. Teraz moge sie zaliczyc do dumnych posiadaczy wlasnego namiotu. Rozbilismy mini obozowisko na przepieknej plazy tuz obok polnocnej czesci przesmyku do Eilean Garbh. Obok nas swoje namioty rozbili rowniez kajakarze, ktorzy tez odiwedzili nas wieczorem i wspolnie gralismy na gitarze i spiewalismy utwory Jonniego Casha. Nastepnego dnia wybralismy sie do ogrodow Achamore oraz na najbardziej wysuniete na poludnie molo South End Pier. Nastepnie Lotta wysadzila mnie w czesci centralnej wyspy skad wracalam do naszego obozowiska piechota. Po drodze zwiedzilam stary mlyn. W okolicach farmy Tarbert przylaczyl sie do mnie lokalny piesek, ktory towarzyszyl mi juz do konca podrozy. Nazwalismy go Bobby. Niestety nie wiedzial jak wrocic do domu, wiec zadzwonilismy na numer jaki mial na plakietce do wlascicieli. Ci zjawili sie na quadzie i wzieli malucha do domu. Przez caly weekend mielismy przepiekna pogode, dopiero poniedzialek okazal sie byc deszczowy. Tego dnia jednak zebralismy nasze namioty i wyruszylismy w podroz powrotna. Po drodze odwiedzilismy sklep Loch Fyne, w ktorym udalo mis ie kupic wegetarianski kawior! (zrobiony z wodorostow) Gdy jeszcze bylismy na wycieczce transmongolskiej w Perm, od Marii naszej gospodyni dostalam jajecznice z kawiorem. Tak mi zasmakowala, ze jak zobaczylam wegetarianski kawior(nie bylo innego) nie musialam sie dlugo zastanawiac. Szkoda, ze juz jutro trzeba wracac do pracy :/

Friday 9 July 2010

Chiny











































































Jak zwykle wiele czasu minelo od mojego ostatniego wpisu. Zlozylo sie na to wiele czynnikow. Jednym z nich

byl brak czasu, ktory wypelniony byl ciaglym zwiedzaniem. Drugim dosc istotnym powodem byla cenzura

internetu w Chinach, ktora nie pozwolila mi nie tylko wejsc na swojego wlasnego bloga, ale i na poczte

oraz na strone facebooka.
Zaczne jednak opis od momentu, w ktorym skonczylam. Drugiego dnia w Ulan Bator wybralismy sie z Bartkiem i

ludzmi z naszego hostelu do Galerii Sztuki Wspolczesnej oraz Muzeum Historii Naturalnej. W pierwszym

zobaczylimy wiele rzezb, obrazow a nawet ubrania od tradycyjnie wygladajacych po super nowoczesne. W

drugim mozna bylo zobaczyc wiele kosci dinozaurow i wypchanych zwierzat. W schronisku wymienilam ksiazki

na kolejna gdyz wszystkie zosraly juz przezytane. Wieczorem wybralismy sie z zaprzyjaznionym finem na

ostatnie piwo. Tego dnia poszlismy wzglednie wczesnie spac gdyz wiedzielismy, ze bedziemy musieli wczesnie

rano wstac.
Pociag do Chin byl bardzo nowoczesny. Tym razem w naszym przedziale towarzyszyla nam mloda mongolska para,

ktora z luboscia oddawala sie grom na laptopie od strzelanek, po gdy karciane. Dopiero pod koniec podrozy

zaczelismy wiecej ze soba rozmawiac. Z Bartkiem oddalismy sie lekturze. Przekroczenie granicy bylo o wiele

latwiejsze od tego jakie bylo miedzy Rosja a Mongolia. Tym razem celnikiem okazal sie mongol, ktory

studiowal Stosunki Miedzynarodowe w Warszawie i plynnie rozmawial z nami po polsku. Pytal sie nas jak

wyglada sytuacja w Polsce a takze wyrazal nadzieje, ze w wyborach wygra Komorowski - byle by nie Kaczysnki

jak to uznal. Byl tak mily ze nawet darowal Bartkowi fakt, ze ten zgubil jakis wazny formularz jaki

mielsmy zatrzymac po wyjezdzie z Rosji. Pozniej jednak Bartek do znalazl i poszedl poszukac naszego

zaprzyjaznionego celnika by mu go wreczyc.

Chiny - pierwsza nasza rekacja to - aaaaa!!! jak goraco nie mozna oddychac! Obladowani plecakami -

przynajmniej ja - jeden z tylu drugi z przodu, stracilismy chuba z litr plynow by dosc do bankomatu.

Temperatura tego dnia siegala chyba 40 stopni. Juz w metrze zobaczylismy ciekawe marki na ubraniach

mieszkancow - Rolce Gabbana czy Cucci. Co nas jednak uderzylo to fakt, ze ludzie sa bardzo dobrze ubrani,

wszyscy maja super nowoczesne komorki, miasto wyglada bardzo nowoczesnie i bardzo latwo mozna sie w nim

odnalezc - wszedzie sa informacje po angielsku. Jak tylko dotarlismy do naszego hostelu, zostawilismy

nasze rzeczy i wybralismy sie na zwiedzanie miasta.
CHcielismy sie wybrac do Zakazanego miasta, ale ten okazal sie zamkniety. Mnostwo osob zatrzymywalo nas co

chwila i chcialo robic sobie z nami zdjecia. Bylismy tym dosc zaskoczeni. Tak samo wiele osob probowalo

nas zatrzymac i rozmawiac z nami po angielsku, towarzyszyc nam w zwiedzaniu lub chcialo wybrac sie z nami

na piwo lub herbate. Wszyskim jednak odmawialismy bojac sie, ze tak naprawde chca nas gdzies zaciagnac lub

okrasc. Potem okazalo sie, ze ludzie w ten sposob chca przecwiczyc swoj wlasny angielski. Bylo oni jednak

tak nachalni w tym, ze automatycznie budzily sie w nas instynkty mowiace uciekaj stad. Zakazane miasto

bylo juz zamkniete, wybralismy sie do niego drugiego dnia. Wieczorem jednak wybralismy sie jeszcze na

Chinski posilek w jednej z restauracyjek w Hutongu. Hutongi to bardzo waskie uliczki, gdzie nawyzszt

budynek ma moze z jedno, max dwa pietra. Ludzie w nich siedza na zewnatrz, rozmawiaja, graja, jedza lub

sprzedaja swoje produkty. Kazdy oczywiscie podaje wyzsze ceny za produkty wiec trzeba sie targowac,

czasami mozna uatrgowac sie do naprawde niskiej ceny. Jedna kobitka chciala nam sprzedac obraz za 260

yuanow, wytargowalismy do 30Y a w sumie jak uslyszala o tym dziewczynka z pobliskiego sklepiku chciala nam

sprzedac ten sam produkt za 20Y. Do konca nie wiemy czy mielismy takie szczescie w targowaniu sie we

wszystkim. Na pewno nie jeden raz zrobiono z nas jelenii ale i tak wiekoszosc rzeczy byla tania.

Zrobilismy tak wielkie zakupy, ze ostatniego dnia musielismy kupic dodatkowa torbe by pomiescic nasz

nadprogramowy bagaz.
Drugiego dnia w CHinach wybralismy sie do Zakazanego Miasta. Powietrze bylo gorace i lepkie. Pocilismy sie

nieludzko. Co chwila kupowalismy kolejne bytelki wody. Czulismy sie tez jak lokalna atrakcja, badz jacys

celebryci gdzy kazdy sie na nas patrzyl, gdziekolwiek bysmy nie poszli. Nic tez nie moglo sie ukryc,

bylismy pod ciagla inwigilacja. Zakazane miasto bylo zapelnione po brzegi. Chinscy turysci od samego rana

wyleniali brzegi miasta muzeum. Zrobilismy w nim mnostwo zdjec, kupilismy pamiatki i poszlismy dalej

zwiedzac miasto. Zrobily nam sie takie odciski i tak nas bolaly stopy, ze wybralismy sie na chinski masaz

stop. Byl cudowny, albo raczej bylby idealny gdyby nie nasze odciski misternie gniecione ponownie przez

nasze masazystki. Nastepnego dnia czekal nas Wielki Mur. Ledwo do moglam sie na niego wdrapac z moimi

obolalymi stopami. Tego dnia mialam 7 plastrow na stopach i wierzcie, ze trzeba byc mocno zdeterminowanym

by mimo wszystko starac sie jeszcze lazic po takim murze. Jak i w Zakazanym Miescie tak i na Murze

towarzyszyly nam setki jak nie tysiace turystow. Dopiero pozniej przecztalismy, ze takie tlumy sa

zazwyczaj w weekendy - szybkie sprawdzenie kalendarza - tak byl weekend. W drodze powrotnej spotkalismy

parke brytyjczykow - mlodych chlopakow, ktorzy wybrali sie na wycieczke po azji i tak jak my wybrali sie

tego dnia na mur jednak na inny jego odcinek. Spali w tym samym hostelu wiec razem do niego wrocilismy.

Zapomnialabym opowiedziec o cudownej herbatce jaka mielismy okazje pic w jednym z tradycyjnych hutongow.

Weszlimsmy do sklepu herbacianego, gdzie sprzedawczyni okazala sie istnym specjalista od zaparzania

herbat. Jeszcze do niej ostatniego dnia wrocilismy i zostawilismy mala fortune w jej sklepie kupujac u

niej prawie wszystkie herbaty jakie miala w ofercie. Dowiedzielismy sie do niej ze herbate zaparza sie tak

naprawde w mniej niz 10 sekund i ludzie w europie robia to zle! Pokazala nam ze niektore herbaty wymagaja

nizszej temperatury inne wyzszej i oczywiscie zanim jakakolwiek kupilismy, moglismy ich sprobowac. Oj to

byla istna uczta dla podniebienia, nosa i oczu. Kobieta zwinnie przygotowywala nam kolejna porcje

aromatycznej herbaty przy stole na ktorym miala rozne imbryki, naczynia a takze figurki. Niewypite resztki

herbaty wylewala na trojnoga zabe. Mialo to ponoc przynosic szczescie.
Ostatniego dnia wynajelismy rowery i pojechalismy zwiedzac okoliczne hutongi. Celowo probowalismy sie w

nich gubic i losowo skrecac by moc zobaczyc jak najwiecej. Dotad zastanawiamy sie jak ludzie sie w nich

nie gubia. Niektore przejscia byly tak waskie, ze trudno bylo sie przecisnac. Udalo nam sie znalezc

wiekszy hutong a nawet i typowy chinski market z jedzeniem. Pozniej jednak nie potrafilismy wytlumaczyc

innym turystom z hostelu jak sie tam dostac. Trzeba sie zgubic i dopiero wtedy mozna znalezc niezwyke

rzeczy o ktorych nie ma notki w przewodnikach. Popoludniu poszlismy na zakupy. Wydalismy absolutnie

wszystko. Zostalo nam tylko 10yanow by za 6Y kupic wode i 4Y na bilety do metra nastepnego dnia. Za

pieniadze z depozytu kupilismy bilety na lotnisko. Lotnisko okazalo sie super nowoczesne. Tak jak ze

wszystkim w Chinach - nie mielismy problemow by sie w nim odnalezc. Czego nie mozna powiedziec o Rosji.

Podroz byla dosc przyjemna i zaskoczylo nas jak szybko trwala powrotna droga. Lecielismy prawie ta sama

trasa jaka przez miesiac pokonywalismy pociagiem. Obejrzelismy kilka filmow dostalismy dwa razy posilki,

posluchalismy muzyki, dokonczylam czytac ksiazke akurat w momecie kiedy ladowalismy. Wyladowalismy na tym

samym lotnisku, na ktorym rozpoczelismy nasza Transmongolska przygode. Nic sie nie zmienilo. Ten sam chaos

i nawet wieksza dezorganizacja. Kazano nam isc wokol lotniska by stac i czekac az ktos naz wezwie.

Docelowe miasta byly wykrzykiwane losowo i ludzie musieli przeciskac sie pomiedzy innymi by wstawic sie we

wlasciwe miesjce. Tam kierowano nas i tak do tegos samego autobusu. Kiedy juz wszyscy w tym samym skladzie

znalezlismy sie w autobusie, zostalismy zawiezieni na nowy terminal lotniska. Nowy - czyli jeszcze pusty.

Tam znowu czekalismy by przejsc kolejna kontrole paszportowa. Jako, ze nikogo nie bylo na lotnisku

musielismy troche poczekac az ktos przyjdzie i zacznie sprawdzac nasze paszporty. Wreszcie dostalismy sie

do strefy bezclowej. Zewszad otaczaly ans puste slepy z szafkami swiecacymi pustka. Dopiero po przejsciu

dosc sporego kawalka zauwazylismy ze gdzies tam daleko sa jakies sklepy i kawiarnie oraz ludzie. Siedlismy

sobie na kawce. Jak juz bede w Glasgow w wolnej chwili postaram sie siasc raz jeszcze i spisac wrazenia z

calej podrozy.